czwartek, 24 września 2015

SAMO ŻYCIE - Test dla związku

Sprzeczki dobre dla związku? Zobacz jak się kłócić z partnerem!

 Znalezione obrazy dla zapytania sprzeczka foto

 Tam, gdzie nie ma tarcia i emocji, jest fałsz i powierzchowność – twierdzi psycholog Maria Rotkiel. Dlatego zamiast unikać konfliktów i spięć w związku, lepiej nauczmy się kłócić.

Może najważniejszym testem dla związku jest  pierwsza kłótnia? Pokazuje to, co nam się w sobie nie podoba, ale też to, czy umiemy o tym rozmawiać.
Na pewno ważny jest sam temat, który wywołuje pierwszą sprzeczkę. Tym bardziej jeśli powraca w następnych – to znaczy, że jest to punkt newralgiczny. Matka partnera, która wiecznie jest w pobliżu, pieniądze, a może była dziewczyna? Kłótnia pokazuje też naszą sferę wrażliwości i nasze granice, co nam się w sobie nie podoba i na ile to „nie podoba” znaczy „denerwuje”, a na ile „wkurza”. Na przykład przeszkadza mi to, że on odbiera po raz kolejny telefon podczas naszej randki, ale już wkurza, że odbiera mój telefon, kiedy nie ma mnie w pobliżu. Równie ważne, a może nawet ważniejsze jest to, w jaki sposób się kłócimy.
A nie jak często?
Kłótnie są zupełnie naturalnym elementem bycia razem – nie ma bez nich bliskich związków. Tam, gdzie brak kłótni, jest fałsz i powierzchowność. Coś, co jest dla nas trudne, coś, co musimy przenegocjować, coś, co powoduje emocje – to wszystko wychodzi w takich momentach spięcia. Po prostu nie wierzę w zgrane pary, które się nie sprzeczają.
Może kłócą się w sposób wyważony. Na zasadzie: „Kochanie, nie rób tak, bardzo mi to przeszkadza”. „Kochanie, nie wiedziałem, przepraszam, nie będę”.
Kiedy czytam wywiady z parami, którym nigdy nie puszczają nerwy, i tylko sobie z dzióbków spijają, to od razu wiem, że jest między nimi źle. Natomiast ludzie kłócą się na milion sposobów i sprzeczka, w której jest agresja, ranienie drugiej osoby, mówienie: „Czy ty jesteś jakimś debilem?” – to sygnał, że w parze dzieje się źle. Bo można poruszyć nawet najtrudniejszy temat, ale w odpowiedni sposób. Sztuka kłócenia się jest jedną z ważniejszych i pożyteczniejszych. To umiejętność odróżnienia komunikatu: „Naprawdę irytuje mnie to zachowanie” od: „Wkurzasz mnie” – raniącego, oceniającego i nieprawdziwego, bo przecież on mnie nie wkurza, ja go kocham, natomiast niektóre jego zachowania są dla mnie trudne. Psychologowie często mówią o tym, żeby postarać się skupić podczas kłótni na komunikatach „ja”, czyli konstruować wypowiedzi na zasadzie: „Kiedy tak robisz, to czuję…”, żeby nazywać uczucia i mówić o zachowaniu, a nie o osobie – wiem, że dla niektórych to brzmi sztucznie i śmiesznie, ale to pozwala doprowadzić nas do jakichś wniosków, znaleźć wzajemne porozumienie, zamiast zgliszczy. Bo możemy ująć sprawę tak: „Chyba jesteś jakiś nienormalny, tyle razy ci powtarzałam, że mnie to denerwuje, a ty znów to robisz, mam cię dosyć!”. Albo tak: „To zachowanie jest dla mnie bardzo trudne, prosiłam cię, żebyś tak nie robił”. I mamy dwa inne światy. Oczywiście, to nie znaczy, że masz to wszystko wyrazić spokojnym, stonowanym głosem. Nie, możesz to powiedzieć w emocjach, podnieść głos, a mimo to nie zranić drugiej osoby, nie deprecjonować wartości partnera ani waszej relacji.

Chodzi o przekazanie informacji: to mnie denerwuje, to przekracza moje granice i czuję się wtedy tak…?
Kiedy mówimy o swoich emocjach, nikogo w ten sposób nie obrażamy, co innego, gdy zaczynamy przypisywać uczucia lub ich brak partnerowi. Słowa się materializują, zostają na długo, czasem na zawsze. Nie da się ich wymazać gumką z notatnika wspólnego życia. Trzeba mieć świadomość, że jeżeli kogoś obrazimy, to mimo że nawet za chwilę będziemy tego żałowali, i tak konsekwencje raz „palniętej” głupoty możemy ponosić bardzo długo. Niestety, ponieważ ludzie uczą się siebie nawzajem, to w miarę trwania związku poznają coraz lepiej swoje słabości i drażliwe obszary. Odkrywają swoją piętę Achillesa albo nawet „pięty”: to może być trudna relacja z mamą, niezrealizowane ambicje zawodowe, nadmierna tusza czy inne kompleksy. I w kłótni, pod wpływem zranienia i wysokiej temperatury emocji, zdarza się im potem wykorzystać tę wiedzę. Uderzyć w miękkie podbrzusze. Tak nie wolno się kłócić. Tu nawet nie chodzi o to, by nie być wulgarnym, tylko by nie być agresywnym. Obrażanie, wyśmiewanie, zaniżanie czyjejś samooceny, ranienie słowami to też agresja. Życie z drugą osobą uczy wielu rzeczy, w tym tego, że z frustracją trzeba sobie radzić. Bo choć strasznie wkurza mnie jego zachowanie, to nie usprawiedliwia ono na przykład takich słów: „Jak znajdziesz sobie wreszcie pracę, która da ci więcej satysfakcji, to może przestaniesz leczyć swoje kompleksy, wyżywając się na mnie”.
Mocne.
To typowo kobieca kwestia. Mężczyźni za to są specjalistami od: „Jesteś taka sama jak twoja matka”, mimo że wiedzą (a może właśnie dlatego), iż partnerkę bardzo boli ta relacja. Tak nie wolno robić. Uczmy się mądrze kłócić. I miejmy przyzwolenie na to, że kłótnie będą się zdarzały, i o duperele, i o ważniejsze rzeczy. Przyglądajmy się tematom, o które się kłócimy, i temu, jak się kłócimy. Bo to właśnie po bolesnych kłótniach ludzie najczęściej trafiają do terapeuty. Słyszę często: „Wie pani, ja mu tego nie mogę wybaczyć. Jak on mógł powiedzieć coś takiego?!”. Naprawdę, trzy razy zastanówmy się, zanim powiemy coś w złości. Bo ludzie ranią się głównie przez nieumiejętność mówienia pewnych rzeczy i niezadanie sobie trudu, by ująć coś tak, by nie zranić, a zmobilizować do zmiany. Ucząc się kłótni, czyli mówienia trudnych rzeczy w prosty i delikatny sposób, uczymy się też asertywności.
A nie sądzisz, że czasem niepotrzebnie mówimy pewne rzeczy, nawet jeśli mamy rację? Może zamiast zastanawiać się, jak to inaczej powiedzieć, darujmy sobie nasze oceny i mądrości?
Na pewno darujmy sobie komentarze raniące i dotykające sfery, na którą druga osoba nie ma wpływu. Nie mówmy: „Twoja matka na niczym się nie zna”, jeśli matka jest dla naszego partnera bardzo ważną osobą. Bo co on może zrobić z naszą informacją? Nie mówmy też: „Zazdroszczę mojej przyjaciółce, że jej mąż więcej zarabia”. Chcesz zmobilizować go do szukania lepszej pracy – powiedz, że w niego wierzysz.

Niektóre pary w kłótni wypominają sobie pochodzenie, wykształcenie, rodziców… Rzeczy od nas niezależne.
I jeśli to się często powtarza, może stać się przyczyną rozstania. Naprawdę. Ludzie odchodzą od siebie najczęściej wtedy, kiedy kończy się ich tolerancja na zranienie. Można być raz zranionym, dwa razy, trzy, ale kropla drąży skałę. Dlatego nie ma się co dziwić, że niektórzy rozstają się nie z powodu zdrady czy wielkiego przewinienia, tylko tego, że on po raz enty obraził ją w większym towarzystwie czy znów wypomniał coś sprzed lat. Bo czara goryczy się przepełniła.
A czy nauka kłótni obejmuje też naukę godzenia się? Ja na przykład nauczyłam się o sobie tego, że w momencie, gdy napięcie sięga zenitu, muszę wyjść na kilka minut, by się uspokoić. Dopiero potem mogę wrócić do rozmowy i dojść do porozumienia.
Kłótnia to otwarcie tematu i trzeba go umieć też zamknąć. Ty nauczyłaś się o sobie bardzo istotnej wiedzy i umiesz ją teraz wykorzystać. Wiele osób tego nie robi, nie wycofuje się w momencie, kiedy czuje, że już nad sobą nie panuje, a potem, kiedy kurz bitewny opadnie, nie wraca do tematu i zamiata wszystko pod dywan. Czasami wystarczy jedno zdanie: „Nie dogadamy się w tym temacie, trudno, niech tak zostanie”. Albo: „OK, tym razem wybierzmy rozwiązanie, za którym ty optujesz, ale umówmy się, że w innej kwestii zgodzisz się na moją propozycję”. Negocjujmy, uzgadniajmy: raz niech będzie po twojemu, raz po mojemu, a może w ogóle z tego zrezygnujmy. Zamknięciem sprawy może być też: „Słuchaj, nie rozmawiajmy już o tym, to nie ma sensu”, kiedy kłótnia dotyczy np. poglądów politycznych.
Musimy umieć zamykać sprawy i mieć w sobie zgodę na różnice, jakie są między nami. Poznając materię kłótni, poznajemy też swoje style kłócenia się. Jest na przykład styl „na mruka”, częściej spotykany u mężczyzn. Ona gada i gada, a on nic. To też kłótnia, tyle tylko, że oparta na biernej agresji, bo partner nie odpowiada na zadane pytania, nie wchodzi w interakcję, odgradza się murem. Jest styl „włoski”, charakterystyczny dla typów emocjonalnych. Najpierw jest dużo krzyku i nawet rzucania przedmiotami, ale emocje szybko opadają i „Włoszka” lub „Włoch” już nie pamiętają nawet, o co była kłótnia. Dlatego bardzo ważne jest, by poznać swoje style kłócenia się i umieć zwrócić uwagę na to, co może być dla mnie i dla partnera szczególnie trudne.
Niektóre osoby bardzo źle tolerują na przykład podniesiony głos. Jeśli podnosimy go momentalnie, wręcz niezauważalnie, starajmy się mówić spokojnie. Podaję to z własnego doświadczenia, bo my z partnerem kłócimy się bardzo śmiesznie. On jest introwertykiem, szybko zamyka się w sobie i wycofuje. Ja jestem bardzo emocjonalna, mówię szybko i głośno. I wiem, że to bywa dla niego trudne. Staram się nad tym panować i żeby się uspokoić, zaczynam mówić bardzo powoli i wyraźnie, co szybko doprowadza go do szału, a chwilę potem – także mnie samą. Ale to jest dobre, bo ja zaczynam się wtedy śmiać, a chwilę potem on też. Śmiech cudownie rozładowuje napięcie.
Bywa też tak, że ona po kłótni czuje się zrelaksowana, jakby zeszło z niej powietrze, ma ochotę objąć partnera. A tymczasem on jest emocjonalnym wrakiem, bo dużo go ta sprzeczka kosztowała, i musi godzinę po tym ochłonąć.
I niech ma ten czas na ochłonięcie. Miejmy szacunek dla odrębności drugiej osoby. A co do dobrego stylu samego kłócenia się: nie wyciągajmy rzeczy z przeszłości, kłóćmy się o jedną, konkretną i bieżącą sprawę, nie o całokształt. Nie przywołujmy też osób trzecich na zasadzie „Nie dziwię się, że twoja żona cię rzuciła”. Nam, kobietom, zdarza się to często. Jesteśmy mistrzyniami dziwnej dyscypliny, w której od niewstawionego talerza do zmywarki w tempie kosmicznym przechodzi się do zarzutu, że on nie rozmawia z ojcem już od roku. A to dlatego, że często myślimy na skróty i wszystko łączy się dla nas w jakiś większy kontekst. Często w tym rozumowaniu jest dużo racji, bo nasz partner rzeczywiście może nie mieć uważności na potrzeby drugiej osoby, o czym mówiła mu jego żona i ojciec, a teraz jego podejście uwidacznia się w stosunku do domowych obowiązków – ale jeśli do jednego worka wrzucimy jego eksżonę, ojca i niepozmywane talerze, może być to komunikat nie do ogarnięcia. O wiele lepiej będzie usiąść z partnerem i na spokojnie z nim to przegadać, wspomnieć o ojcu, o byłej żonie i dodać: „Zastanów się, czy ty tak nie masz w relacji, że ludzie cię o coś proszą, a ty nie słuchasz, co ich bardzo irytuje. Wiem, że nie robisz tego złośliwie, ja ci tylko mówię, jak to jest odbierane, że może wkurzać i być powodem wielu konfliktów”. I naprawdę nie trzeba być psychologiem, żeby tak rozmawiać. Ale być człowiekiem, czytać mądre książki i fajne gazety, uczyć się siebie i rozwijać.
W wielu związkach kłótnia staje się codziennym rytuałem, pretekstem do tego, by drugiej osobie „nawtykać”.
Ja powiedziałabym raczej, że jest wtedy pretekstem do rozładowania napięcia. Ale to bardzo zły sposób. Istnieje tyle innych metod i dróg, by odreagować, partner nie jest naszym workiem treningowym.
Jeden z psychologów mówił niedawno w wywiadzie, że nie martwią go pary, które się często i burzliwie kłócą, tylko te, które już tego nie robią.
Ja powiedziałabym, że martwią mnie pary, które nie przychodzą do mnie w emocjach, bo związki, w których jest chłód i obojętność, rokują najgorzej. Podsumowując, nie bójmy się emocji, także tych trudnych, ale kłóćmy się w sposób konstruktywny.

Maria Rotkiel psychoterapeutka, trenerka, dydaktyk, doradca rodzinny i zawodowy. Specjalizuje się w terapii par, terapii rodzinnej oraz doradztwie z zakresu rozwoju zawodowego i osobistego, autorka książek, w tym „Nas dwoje, czyli miłosna układanka” i „Nas troje, czyli rodzinne nastroje” www.mariarotkiel.pl

czwartek, 17 września 2015

WIERSZE I WIERSZYKI moje i niemoje

SIŁA WDZIĘCZNOŚCI


Znalezione obrazy dla zapytania wdzięczność foto

Dziękuję za dyżury ptaków pod moim oknem, by zaraz po przebudzeniu przywitać mnie śpiewem.
Dziękuje, że letnie niebo, nie było każdego dnia tak samo niebieskie.
Dziękuję za chmury, które na niebie układają się w ciekawe historie, czasem wesołe, czasem smutne.
Dziękuję za słońce, które daje odpowiednie oświetlenie, zależnie od tego jaką sztukę w danej chwili wystawiają chmury.
Dziękuję, że mogę patrzeć na to wszystko.
Dziękuję za krople deszczu, które nie zawsze stukają w okno, tak jakby chciały wpaść i oznajmić mi coś ważnego.
Dziękuję za kropelki rosy na pajęczynie, dzięki której widać, że nie każda z nich jest tak samo precyzyjnie utkana - wszak nie zawsze wszystko musi wyjść perfekcyjnie.
Dziękuje za mrówkę, która nie zawsze jest pracowita - dzisiaj właśnie odpoczywa.
Dziękuję za wiewiórkę, która wcale nie martwi się na zapas, o zapas orzechów na zimę, ale machając rudym ogonkiem skacze z radości.
Dziękuję za świerszcze, które co noc grają w moim ogrodzie kołysankę do snu.
Dziękuję, że wszystko jest zawsze inne, choć takie same.

Jedno jest stałe na zawsze, tylko Ty Panie - wciąż ten sam, choć Niepojęty.

piątek, 11 września 2015

SAMO ZDROWIE - nieznany cukier


Cukier nieznany aż do schyłku średniowiecza


Znalezione obrazy dla zapytania cukier foto


Cukier to „nowość” w diecie człowieka.
10 000 lat temu, zanim nastąpił rozwój rolnictwa, nasi przodkowie żywili się zieleniną, korzonkami, orzechami, owocami, w niewielkiej ilości jajkami, a także rybami, skorupiakami i zwierzętami, których wnętrzności były bogate w tłuszcze.
Ale nie cukrem!

Jeszcze pod koniec średniowiecza cukier był prawie nieznany w Europie. Nieliczni uczestnicy krucjat przywozili go ze Wschodu, a niewiele wcześniej, w X w. w Indiach trzcinę cukrową odkryli Arabowie.

Rewolucja buraka cukrowego
W XIX w. odkrycie przemysłowych technik przetwarzania buraka cukrowego spowodowało w Europie prawdziwą eksplozję produkcji cukru.1
Cukier opanował niemal wszystko: wyroby cukiernicze i piekarnicze, ciepłe i zimne napoje, sosy i oczywiście nade wszystko wyrób cukierków.
Cukierki stały się symbolem szczęśliwego dzieciństwa, radości, świętowania (Mikołajki, Boże Narodzenie, urodziny…).
Z luksusowego dobra przerodził się w produkt powszedni. Stał się naszym nieodłącznym towarzyszem – coraz częściej organizm domaga się glukozy w każdej chwili dnia. Tu łyżeczka cukru do kawy, tam czekoladka, tu guma do żucia, tam cukierki i inne przekąski – wydaje nam się, że bez tego zwariujemy.
We Europie roczne spożycie cukru na mieszkańca wynosi już 39 kg! W Stanach Zjednoczonych – aż 79 kg!
Tylko 14 kg spożywamy w postaci sacharozy (cukru stołowego). Resztę w cukierkach, napojach gazowanych, ciastkach, herbatnikach, pokarmach typu fast-food i wszelkich przemysłowych artykułach spożywczych, zwłaszcza w sosach (ketchupie) i kremach do smarowania2.
Otyłość, symbol dobrobytu
Ta zmiana spowodowała istny wysyp chorób.
Od XIX w. otyłość była znakiem rozpoznawczym ludzi interesu. To nowe zjawisko (i na taką skalę) początkowo postrzegane było jako symbol... dobrobytu. Trzeba było całego stulecia, aby uświadomiono sobie, że tak naprawdę to... oznaka choroby.
Świadomość przyszła po II wojnie światowej, kiedy otyłość zaczęła być niepokojąco widoczna w amerykańskich miastach.
W 1942 r. amerykański lekarz Robert Boesler przyznał, że to cukier, a nie nadmierny apetyt, odpowiada za otyłość i powoduje próchnicę.
Lekarze spostrzegli jednak, że ich przestrogi nie służą niczemu, a spożycie cukru ciągle rośnie. W latach 60. XX w. zrodziła się więc teoria, że cukier to narkotyk.
Cukier narkotykiem?
Rzeczywiście, wchłanianie cukru powoduje uczucie euforii i sytości. Ale po szczycie produkcji insuliny, poziom glukozy (glikemia) spada gwałtownie, powodując złe samopoczucie, a nawet uczucie otępienia czy przypadki hipoglikemii. Człowiek znajduje się w stanie głodu, który popycha go do poszukiwania kolejnej dawki cukru.
Ta dawka powoduje tymczasowy zanik nieprzyjemnych stanów: niepokoju, lęku, zmęczenia, obniżenia aktywności umysłowej (pamięci, sprawności umysłowej…).
Cukier – a nie tłuszcz – jest główną przyczyną otyłości
Otyłość to nadmierny przyrost w ludzkim organizmie tłuszczu zwanego tkanką tłuszczową.
Wynika z szybkiego wchłaniania glukozy w komórkach w chwili szczytu insulinowego, który następuje natychmiast po przyjęciu dawki cukru.
Ciało znajduje się wtedy w dziwacznym stanie, w którym:
  • komórki są przepełnione glukozą i jedynym sposobem na jej przechowanie jest przetworzenie jej na tłuszcz;
  • w momencie, gdy poziom glukozy spada, krew „zgłasza” mózgowi brak glukozy, który domaga się kolejnej dawki cukru w pożywieniu.
Tłuszcz gromadzi się w tkankach. Tak zaczyna się otyłość.
Cukrzycowa zasadzka
To jednak nie koniec problemów. Przepełnione glukozą komórki stopniowo tracą wrażliwość na sygnały insuliny, hormonu wytwarzanego przez trzustkę, który nakazuje im wchłanianie glukozy z krwi.
Odmawiają przyjmowania więcej glukozy, poziom glukozy we krwi rośnie (hiperglikemia) i wkrótce mamy do czynienia z cukrzycą typu II.
Cukrzyca typu II to poważna choroba, gdyż krew przeciążona glukozą jest toksyczna dla ścianek naczyń krwionośnych.
Glukoza krążąca we krwi powoduje zwężanie się tętnic.
Dostajemy coraz mniej tlenu, co niszczy nerwy (neuropatia), powodując utratę wrażliwości.
Zwężanie dotyczy również małych naczyń krwionośnych, co zmniejsza ukrwienie. Rany trudniej się zabliźniają.
Skoro pacjent nie odczuwa bólu, nie niepokoją go różne zmiany pojawiające się na powierzchni kończyn. Infekcja rozwija się coraz szybciej. Grozi mu gangrena (martwica tkanek), a – w ostatecznym rozrachunku – amputacja.
Jeśli zwężanie dotknie tętnic siatkówki, pacjent traci wzrok. Jeśli dotknie naczyń doprowadzających krew do nerek, wynikiem jest niewydolność nerek. Cukrzyca niszczy naczynia krwionośne – jest więc jednym z najważniejszych czynników chorób serca.
W rzeczywistości, cukrzyca typu II może spowodować katastrofy we wszystkich organach, nawet jeśli udar, zawał, amputacja stóp i ślepota są jej najczęstszymi skutkami.
To wszystko nie jest tajemnicą! Zarówno lekarze, jak i dietetycy wiedzą o tym doskonale. Problemem jest jednak to, że nie proponują na szeroką skalę skutecznych rozwiązań wychodzenia z tego uzależnienia.
Detoks
Aby wyjść z uzależnienia od glukozy, najważniejsze jest się nie poddawać.
Tak jak w przypadku narkotyków, najtrudniejszy jest zawsze początek odwyku. Ale pamiętaj, że dość łatwo można się pozbyć przyzwyczajenia i nieumiarkowanego apetytu na cukier.
Kawa czy herbata bez cukru, zastąpienie słodkiego deseru orzechami lub twarożkiem, picie wody zamiast słodkich napojów początkowo może być frustrujące.
Ale wystarczy tylko kilka dni, aby przyzwyczaić się do takiej diety i rozwinąć nowe poczucie smaku, dużo bardziej wrażliwe na cukier i dużo gwałtowniej reagujące na jego nadmiar.
Post
Oczywiście systematyczne ćwiczenia fizyczne są doskonałe na oczyszczenie komórek z glikogenu (zapasów glukozy), ale najskuteczniejszą metodą jest krótkotrwały post.
Po upływie 36 godzin zapasy glikogenu kończą się i napoczynasz zapasy tłuszczu (katabolizm tłuszczu).
Według najnowszego badania opublikowanego w czasopiśmie „PNAS”, pory naszych posiłków, zwłaszcza kolacja, pozostają w sprzeczności z naturalnym rytmem ciała.
Naszym przodkom żywność trafiała się rzadko, a spożywali ją głównie w ciągu dnia, pozostawiając tym samym dużo czasu na nocny post. Pojawienie się sztucznego oświetlenia i industrializacja spowodowały, że człowiek zaczął przedłużać dzień po zapadnięciu zmroku, co zaowocowało kolejnymi posiłkami – tłumaczą autorzy.
Zalecają oni formę postu naprzemiennego, np. normalne odżywianie przez 5 dni, i nie więcej niż 500 kalorii (kcal) dziennie przez 2 pozostałe dni.
Te przyzwyczajenia żywieniowe, jak piszą:
są w rzeczywistości dużo bardziej podobne do przyzwyczajeń dzikich zwierząt i społeczności łowców i zbieraczy, którzy bardzo rzadko cierpią na otyłość, cukrzycę i choroby układu krążenia, albo wcale.3
Wydaje się to jednak bardzo restrykcyjne. Moim zdaniem (ale tylko moim!) wystarczyłoby choćby nie jeść po zachodzie słońca albo zjadać tylko lekką kolację (bo zimą, gdy słońce zachodzi ok. 16, byłoby to zbyt trudne).
Wybierać niesłodzone źródła glukozy
Maksymalne zmniejszenie spożycia cukru nie musi przecież prowadzić do całkowitego wykluczenia glukozy, która jest mocnym i szybkim paliwem dla Twoich komórek.
Jej słodki smak uruchamia trawienie, a także działanie hormonów i układu pokarmowego.
Trzeba jednak pamiętać, że w Twojej diecie znajdują się już liczne składniki niesłodzone, które są ważnym źródłem glukozy: pieczywo i inne produkty zbożowe z pełnego przemiału, makaron, rośliny strączkowe (soczewica, groch, fasola, bób), i zachęcam, by ograniczać ich spożycie na korzyść warzyw zielonych, białka i tłuszczu.
W żadnym wypadku, odstawiając słodycze, nie ryzykujesz deficytu glukozy!
A jeśli chodzi o osłodzenie potraw, to zamiast aspartamu i innych sztucznych słodzików, możesz bezpiecznie używać stewii.
Stewia, zdrowa i naturalna substancja słodząca
Stewia pochodzi z Paragwaju. Jest tradycyjnym składnikiem diety Indian Guaranis, nadającym słodki smak ich tradycyjnym napojom: zielonej herbacie lub maté.
Jej wartość słodząca jest 300 razy większa od wartości słodzącej cukru rafinowanego.
Uzyskuje się z niej biały, krystaliczny i bardzo słodki związek zwany stewiozydem.
Po raz pierwszy stewia została dopuszczona do obrotu w latach 70. XX w. w Japonii (obecnie jej spożycie wynosi tam 700 ton rocznie). Jest to wystarczająco długo, by stwierdzić brak szczególnych efektów ubocznych. Japończycy od dawna dodają ją do żywności i napojów bezalkoholowych (w tym do Coca-Coli), gdyż od 1969 r. większość słodzików syntetycznych została tam zakazana.
Stewia obniża poziom próchnicy i poziom cukru u stosujących ją osób.
Zresztą, Indianie Guaranis używali stewii jako rośliny o właściwościach leczniczych, przede wszystkim przyspieszającej zabliźnianie ran, a także o działaniu regulującym poziom płynów ustrojowych oraz stymulującym.
Zmniejsza apetyt i zapotrzebowanie na węglowodany.
Dlaczego więc nie jest bardziej popularna?
Zwyczajnie dlatego, że rządy europejskie i amerykańskie wpadły na kiepski pomysł zakazania jej pod błahymi pretekstem (na podstawie anonimowych skarg i z nadmiernej ostrożności…).
Dopiero 11 listopada 2011 r. Komisja Europejska dopuściła wykorzystanie ekstraktu ze stewii (glikozydy stewiolowe) jako substancji słodzącej. Dwa lata wcześniej oczyszczona postać stewii, tj. rebaudiozyd A (przynajmniej 97%) została dopuszczona do obrotu we Francji jako składnik pokarmowy.
Dziś już żadne przepisy nie zabraniają osobom, które chcą walczyć z uzależnieniem od cukru, stosować stewię. Nie ma więc już powodu, by czekać z jej używaniem. Nawet w Święta Bożego Narodzenia odrobina stewii (można ją nabyć w supermarketach) pozwoli zastąpić kilogramy cukru.

Artykuł zaczerpnięty z POCZTY ZDROWIA.

poniedziałek, 7 września 2015

O CO TAK NAPRAWDĘ CHODZI W DEPRESJI?



"JESTEŚ TYM, CO JESZ”

O smutnym życiu pisał już Hipokrates, jakby przewidując, że ta choroba kiedyś, w przyszłości, stanie się wielkim problemem zdrowotnym i medycznym. Z szacunków WHO wynika, że współcześnie na depresję cierpi ponad 15 proc. populacji, a u osób starszych, powyżej 65 roku życia wskaźnik ten wzrasta do 20 proc. 

Znalezione obrazy dla zapytania smutek foto 

A u pensjonariuszy domów opieki społecznej podwaja się. Badania epidemiologiczne prowadzone na całym świecie dowodzą, że u ponad połowy chorych na depresję i leczących się u lekarzy ogólnych choroba ta nie zostaje nigdy rozpoznana. Szczyt zachorowań przypada pomiędzy 35 a 55 rokiem życia i częściej chorują kobiety.

Depresja jest bardzo tajemniczą chorobą i tak naprawdę to niewiele o niej klasyczna medycyna wie. Jak mało która choroba, może ujawnić się pod maską innych schorzeń i przypadłości, np.: bólów żołądka, kręgosłupa, serca, ogólnego zmęczenia, braku wytrwałości itd. Współczesna medycyna nie ukrywa, że nie radzi sobie z tą powszechną posępnicą.

Jeszcze nie tak dawno o depresji nie pisało się wcale i mało kto słyszał o takiej chorobie, a sama nazwa kojarzyła się bardziej z pojęciem geograficznym niż z chorobą. Teraz depresja stała się modna, mówi i pisze się o niej bardzo dużo. Mimo tego ponad połowa chorych na depresję nie korzysta w Polsce z żadnej opieki.

W Polsce, według lekarzy, panuje nieuzasadniony powszechny lęk przed psychiatrami, a ponadto część chorych uważa, że z własnym smutkiem najlepiej poradzą sobie sami. A ci, którzy szukają pomocy u lekarzy ogólnych, nie zawsze otrzymują odpowiednią pomoc. Zamiast trafnej diagnozy często otrzymują leki uspokajające, przeciwbólowe i nasenne.

Jak rozpoznać depresję? Jakie objawy jej towarzyszą? Kiedy jest to na pewno depresja? Depresja to smutne życie, bo smutek trwa miesiącami. Typowe objawy to: poczucie bezradności i beznadziejności, przygnębienie, czarne myśli, brak poczucia własnej wartości, ciągłe poczucie winy, pesymizm. Chory ma trudności z myśleniem i skupieniem uwagi.

Ale to, co rzuca się w oczy najbardziej, to uczucie stałego zmęczenia i wyczerpania, całkowity brak energii i lęk, który obezwładnia chorego. W bardzo poważnych przypadkach występują myśli samobójcze. Co jest ważne przy rozpoznaniu depresji, to czas trwania objawów: smutek i przygnębienie utrzymują się tygodniami i miesiącami.

Medycyna holistyczna nie leczy chorób ale całego człowieka. Dlatego to, co lekarze nazywają depresją, makrobiotyka ujmuje jako zespół sygnałów i informacji wysyłanych przez nasze ciało do naszej świadomości, abyśmy zareagowali i zmienili nasze życie. Bo tak naprawdę, to każda choroba ma jeden cel, pokazuje nam że nie żyjemy tak, jak powinniśmy żyć.

Tak zwana depresja i wszystkie inne choroby jest pochodną całego szeregu wykroczeń jakich dokonał i dokonuje nadal współczesny człowiek w stosunku do przyrody i całego świata Matki Natury. Przypatrzmy się bliżej symptomom czy oznakom depresji. Przede wszystkim jest to poczucie stałego zmęczenia, wyczerpania, całkowity brak energii oraz obawy i lęki.

W starożytnej medycynie Dalekiego Wschodu lęk i strach zawsze był związany z nerkami i przy depresji ten organ należ przede wszystkim uzdrowić. Człowiek prawdziwie zdrowy nie powinien odczuwać chronicznego strachu i ciągłego zmęczenia. Każdy brak energii bierze się zawsze z nieodpowiedniego odżywiania i tym samym z nieodpowiedniego stylu życia i to należy jak najszybciej zmienić.


Artykuł zaczerpnięty z biuletynu ŻYCIE BEZ CHORÓB  www.zyciebezchorob.pl